czwartek, 11 listopada 2010

City Stories - Amadora BD - #2


Festiwal Amadora BD trwa trzy tygodnie. Kumulacje atrakcji to oczywiście weekendy, ale praktycznie każdego dnia coś się dzieje, a na pewno codziennie przez 21 dni można oglądać świetnie przygotowane ekspozycje (za każdą odpowiadają inne osoby). Nie ma pośpiechu, biegania, kilku spotkań z autorami odbywających się jednocześnie. Po co, skoro wizyty krajowych i zagranicznych gości można rozłożyć na trzy kolejne weekendy. Wystawy łódzkiego MFKiG trwają co prawda i miesiąc, ale ułożenie programu nawet na dwa kolejne weekendy to rzecz raczej niewykonalna. Nie to, żebym nie dał rady :) - ale czy polscy miłośnicy komiksu przyjadą do Łodzi na dwa kolejne weekendy? Czy wydawcy i kolekcjonerzy wykupią stoiska na tak długo? Organizatorzy Amadory BD (podobnie jak ci z Angouleme czy Lukki) mają finansową stabilizację i zazwyczaj bez problemu mogą myśleć o każdej kolejnej edycji swojego festiwalu wiedząc, jakim budżetem dysponują. Ponadto Amadora i Angouleme mają swoje centra komiksu i to one spokojnie, przez cały rok pracują nad imprezami. Z kolei w Lukce organizacją festiwalu zajmuje się specjalny wydział przy urzędzie miasta. Włodarze Amadory, Angouleme i Lukki dawno temu doszli do wniosku, że komiks to jest coś, co wyróżnia ich miasta nie tylko na arenie krajowej, ale też europejskiej i światowej. Tym bardziej cieszy, że współpracują z łódzkim festiwalem i chcą gościć u siebie polskie wystawy i naszych autorów. Rozmowy o kolejnych wspólnych przedsięwzięciach - w toku.


Co ciekawe - rynek komiksowy w Portugalii nie jest wcale większy od polskiego. Takie sprawia przynajmniej wrażenie - część targowa Amadora BD jest znacznie mniejsza niż ta w Łodzi. A nowości, także zagranicznych twórców (nie licząc amerykańskiego i europejskiego mainstreamu), bywa, że ukazują się wręcz w mniejszych nakładach niż u nas. Owszem - patrząc na to, co dzieje się we Francji czy Belgii - możemy czuć zazdrość, ale wobec innych europejskich krajów nie powinniśmy mieć chyba żadnych kompleksów. Tak nasz komiksowy rynek, jak i łódzki festiwal.


I na zakończenie - kupiłem sobie w Amadorze rzecz znakomitą - 300-stronicowy, potężny katalog wystawy Moebiusa, którą można oglądać w Paryżu do marca 2011 roku (zgromadzono na niej ponad 400 prac artysty - od szkiców, przez grafiki i obrazy, po filmy 3D). Przepiękne wydanie - różne rodzaje i kolory papieru, wszystkie możliwe techniki tworzenia, przekrój przez całą twórczość Jeana Giraud. Jest w tym moc!

wtorek, 9 listopada 2010

City Stories - Amadora BD - #1


Co tu dużo kryć - znowu udało nam się zrobić ładną wystawę polskiego komiksu za granicą. No, może nie w stu procentach polskiego, ale... może po kolei. Z portugalskim festiwalem Amadora BD nasza łódzka impreza komiksowa zaprzyjaźniona jest od kilku lat. W ubiegłym roku zrobiliśmy tam dużą, przekrojową wystawę pokazującą polskich twórców historii obrazkowych oraz rozpoczęliśmy przygotowania do polsko-portugalskiej edycji projektu City Stories. Kilka miesięcy temu padła propozycja zrobienia wystawy City Stories podczas tegorocznego Amadora BD. I tak, MFKiG wspólnie z Amadora BD zrobiły chyba jedną z najładniejszych wystaw pokazujących polski komiks (choć jak wspominałem - nie tylko polski, bo kto zna zasady City Stories, ten wie, że historie obrazkowe razem z Polakami tworzą rysownicy i scenarzyści z innych krajów).


Do Lisbony (z międzylądowaniem we Frankfurcie) dotarliśmy (my, czyli ekipa MFKiG) w czwartkowe popołudnie 28 października. Sztybor i Śledziu - polscy reprezentacji tegorocznej edycji City Stories - dolecieli dzień później. Zostaliśmy tam do 2 listopada. Organizatorzy wypełnili nam czas niemal co do minuty - poza pierwszym dniem, kiedy mieliśmy trochę swobody. Oprócz obowiązków festiwalowych w Amadorze (autografy Śledzia i Sztybora, sesje zdjęciowe, wywiady dla prasy i telewizji, oprowadzanie po wystawie, spotkania z ważnymi osobami portugalskiego świata komiksu, ale nie tylko) zaliczyliśmy dwie wycieczki po Lizbonie (m.in. z wizytą w muzeum sztuki współczesnej, w którym ja i Śledziu nieźle się bawiliśmy na wystawie Warhol TV) oraz z przyjemnością uczestniczyliśmy wraz z innymi zagranicznymi gośćmi w lanczach i dinnerach (trzeba przyznać - karmili nas znakomicie). W pamięci pozostaną nam też wieczorne wypady na Bairro Alto - ale to już działo się poza programem. :)


Wystawa w Forum Luis de Camoes, w którym odbywał się cały festiwal, składała się z dwóch części. W jednej pokazanych zostało pierwszych pięć edycji City Stories, a drugiej - ostatnia, polsko-portugalska. W pierwszej każdy z albumów reprezentowało osiem wybranych plansz (stworzonych m.in. przez Tomaszewskiego, Prokopa, Janusika, Będkowskiego, Gawronkiewicza, Koniora, Trusta, Frąsia i Piorunowskiego oraz rysowników z Rosji, Wlk. Brytanii, Francji, Włoch, Ukrainy i Litwy). Na ścianach wymalowane zostały fragmenty planu Łodzi z nazwami ulic oraz herb miasta. Na środku stanął stół w kształcie administracyjnych granic Łodzi, do którego na linkach zostały przymocowane albumy City Stories (każda edycja). W drugiej sali, oprócz plansz, w dwóch małych gablotkach można było zobaczyć pamiątki, jakie portugalscy rysownicy przywieźli z Łodzi. Przez trzy tygodnie trwania festiwal Amadora BD odwiedziło około 30 tys. ludzi, więc jeśli nawet tylko połowa z nich trafiła na wystawę City Stories, daje to naprawdę porządny wynik.

To tyle na początek (planuję bowiem część drugą). A tu krótka fotograficzna relacja.

czwartek, 21 października 2010

Muzyczne rozkosze - #2


Tym razem trzy płyty, które ostatnio namiętnie odtwarzam. Przede wszystkim - Something For Everybody zespołu Devo. W tej chwili jest to dla mnie płyta numer jeden 2010 roku. Devo, czyli pięciu amerykańskich wariatów, grających tak nie do końca wiadomo co (coś na kształt new wave, pomieszanego z post-punkiem, ale zaprawionego soczyście elektroniką, koniecznie z elementami surrealizmu), lubię od dawna. Nie spodziewałem się zupełnie, że po 20 latach od wydania ostatniego krążka, nagrają coś nowego. Zrobili to jednak, w dodatku genialnie! W kompozycjach słychać, że to stare dobre Devo, ale jednocześnie jest współcześnie, nowocześnie i radośnie. Na płycie jest 12 kompozycji i ani na chwilę, niemłodzi już w sumie chłopcy, nie zwalniają tempa. Something For Everybody stawia na nogi! Zupełnie nie spodziewałem się też reaktywacji jednej z legend lat 80. - duetu Yazoo. Moyet i Clarke pojechali w trasę, a jej efektem jest koncertowe Reconnected Live. Świetny koncert - z największymi przebojami, soczystą elektroniką i co najważniejsze - rewelacyjnym głosem Alison. Zawsze byłem pod wrażeniem mariażu brzmień generowanych przez Vince'a oraz mocnego, głębokiego wokalu Moyet. Zawierająca 20 utworów koncertówka wrażenie to podtrzymała zdecydowanie. O ile Yazoo się reaktywowało (choć pewnie tylko na koncerty), o tyle a-ha w tym roku ma zakończyć działalność. Wielkim fanem Norwegów nigdy nie byłem, ale piosenek, które zebrali na wydanej niedawno podwójnej składance 25, słucha się z prawdziwą przyjemnością. Dużo chłodnej melancholii, miłe dla ucha brzmienia, ładne linie melodyczne i świetny głos Harketa - to wszystko daje porządnie skrojony, relaksujący pop. Warto zakupić wersję z dodatkową płytą dvd, wypełnioną siedemnastoma teledyskami.


Kilka dni temu byłem na koncercie. Istne szaleństwo! Ale jak może być inaczej, gdy na scenie szaleją Poń Kolny, Bonk, Paprodziad, Mega Motyl, Jeżuś Marian i Zając Cokictokloc. Oni muszą wydać koncertowe dvd!


niedziela, 10 października 2010

Po festiwalu


Jak w tytule - największy wysiłek tego (i w gruncie rzeczy - każdego) roku już za mną. 21. edycja Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier powoli przechodzi do historii. Myślę, że impreza była udana - większość pofestiwalowych relacji ku temu się zresztą skłania. Oczywiście są elementy, nad którymi można jeszcze (i trzeba) popracować - w biurze mamy nawet już wielki karton, na którym zapisujemy wnioski, jakie przyjdą nam do głowy (ktoś wpisał "wystawa Ojca Rene w katedrze", ale chyba mimo wszystko, jeszcze trochę na wyrost ;). Teraz czeka nas żmudne rozliczanie imprezy, wszelkich dofinansowań, dotacji przy jednoczesnym budowaniu programu na rok 2011 i gromadzeniu budżetu. A na zdjęciu powyżej moja skromna osoba przyparta do muru, na którym odsłoniliśmy tablicę upamiętniającą stały pobyt Papcia Chmiela w Łodzi w 1945 roku.


Natomiast przed festiwalem aż dwa razy zostałem przyparty - tyle, że nie do muru, a do: raz klawiatury i raz - do filiżanki gorącej czekolady. Efektem pierwszego przyparcia była rozmówka opublikowana na łamach magazynu KZ, a drugiego - wywiad w 042 Magazine.


Uwielbiam współpracę z TeTe. Jeszcze we wrześniu ukazała się druga część komiksu, jaki przygotowaliśmy dla dużej firmy energetycznej. I niebezpiecznie rośnie szansa, że będą kolejne odcinki. Natomiast 7 października poopowiadaliśmy o komiksach w łódzkiej Bibliotece im. Piłsudskiego. Było niesamowicie przyjemnie. Jak tylko zdobędę jakieś zdjęcie, nie omieszkam się pochwalić.

niedziela, 22 sierpnia 2010

Muzyczne rozkosze - #1

To chyba najlepsze rozwiązanie - płytowe nabytki będę opisywał w cyklu Muzyczne rozkosze (wiadomo przecież, że nowe płyty potrafią zrobić dobrze na słuch i różne inne zmysły), zamiast za każdym razem zastanawiać się nad odpowiednim tytułem posta. A że akurat pojawiło się kilka nowych sztuk...


Najpierw dwie składanki, na które polowałem od bardzo dawna. Obydwie trafiłem na Allegro - nówki w folii, więc cieszy tym bardziej. Tower Of Song to przepiękny hołd oddany Leonardowi Cohenowi. Płyta ukazała się w 1995 roku i jest fajnie różnorodna. Najostrzej, o dziwo, wypada na niej Elton John i jego interpretacja I'm Your Man. Jest też trochę folku (Sting & The Chieftans) i zupełnie sporo interpretacji w stylu country (ale takich spokojnych balladowych, więc aż tak nie razi, bo przyznam, że za tym gatunkiem nie przepadam) - w ten nurt wpisał się nawet Billy Joel. Piosenki Cohena nagrali też m.in. Bono, Tori Amos, Peter Gabriel i Suzanne Vega. No i, jakże by inaczej - Martin Gore. Oczywiście jego wersja Coming Back To You to wisienka na tym cohenowym torcie.
Druga składanka to soundtrack z filmu Until The End Of The World Wima Wendersa (rok 1991). Co tu dużo pisać - rewelacja! Specjalnie do tego filmu piosenki stworzyli m.in. Talking Heads, Neneh Cherry, Lou Reed, Can, R.E.M., Nick Cave & The Bad Seeds, U2, Julee Cruise i paru innych wykonawców. No i, jakże by inaczej - Depeche Mode. :) Niebawem jesień - płyta w sam raz na coraz dłuższe wieczory.


Niedawno pisałem o Castle Party. Nie sposób przyjechać stamtąd bez zakupów. Za każdym razem kupuję w Bolkowie festiwalową składankę. Dzięki temu wiem, kiedy byłem na CP. A i same składanki są dość przyjemne, choć mam do nich jedną, zasadniczą uwagę. W zestawie utworów często brakuje istotnych wykonawców - zwłaszcza headlinerów. W tym roku na Castle Party 2010 zabrakło i And One, i Behemota. A gdzie The Cassandra Complex? Jasne - chodzi zapewne o prawa autorskie i brak zgody macierzystych wytwórni. A może zgody są, ale organizatorom szkoda kasy? Nie wiem, ale byłbym skłonny zapłacić za bolkowskie składanki więcej, byle mieć na krążku pełen zestaw wykonawców.
Wśród stoisk na CP to najobficiej zaopatrzone mają Niemcy ze straganu w końcu małego, zamkowego dziedzińca. Tym razem wypatrzyłem u nich singla Stupidity zespołu Pankow. Radość moja była przeogromna, bo przyznam, do tej pory nie miałem nic na CD tego włosko-niemieckiego zespołu, zaliczanego do klasyki ebm/industrial. Dźwięki - palce lizać!

piątek, 20 sierpnia 2010

South, czyli męski film


Ostatni weekend spędziłem w znakomitym gronie. Spotkałem się z kumplami - Darkiem, Goliatem, Jackiem, Księdzem, Robim, Romkiem i Tomalem. Znamy się od prawie 20 lat i nie wyobrażamy sobie roku bez choćby 2-3 dni spędzonych wspólnie (czasem w mniej lub bardziej okrojonym składzie, ale zawsze). Okazjonalnie nasza grupa liczyła i ponad 10 chłopa (byli jeszcze chociażby Proper i Marek), ale ta wymieniona siódemka (i ja) to skład podstawowy. W latach 90. o częste spotkania było łatwo - wszyscy mieszkaliśmy w Warszawie i widywaliśmy się bardzo często. A że u kogoś pojawiła się kamera vhs, zaczęliśmy zabawę w robienie filmów wideo. Nakręciliśmy ich kilkadziesiąt - lepszych, gorszych, mniej i bardziej śmiesznych, od tych trwających poniżej minuty po niemal godzinną "Filozofię kata". Nazwaliśmy naszą grupę South, od tytułu pierwszej filmowej produkcji. Oprócz finalnego efektu ważne jednak było (i jest) dla nas to, że robimy wszystko wspólnie i dobrze się przy tym bawimy. Z czasem przybyło obowiązków (wiadomo - praca, a u znakomitej większości także rodzina i dzieci), rozjechaliśmy się po kraju - w Warszawie z całej grupy zostali tylko Ksiądz i Tomal. Siłą rzeczy częstotliwość naszych działań zmalała. Ostatecznie stanęło na tym, że staramy się o choćby jedno spotkanie w roku (a nie jest łatwo ustalić termin, gdy wszyscy pracują, a urlop chcą spędzić z rodziną z dala od domu). O dziwo - udaje się, choć czasem nie wszyscy mogą stawić się na wezwanie (wybieramy wtedy datę, która pasuje największej liczbie osób). Co dla nas ważne - właściwie za każdym razem kręcimy nowy/nowe filmiki (tak było i tydzień temu - efekty pojawią się zapewne niebawem na Youtube). Ale nawet wtedy, gdy zabawa w film przestanie nas kręcić - będziemy się spotykać, taką mam przynajmniej nadzieję. Bo zawsze jest o czym pogadać w tak znakomitym gronie.

A tymczasem zapraszam na projekcję filmu zatytułowanego Dresperado (w roli tytułowej Romek):

piątek, 6 sierpnia 2010

Castle Party 2010

Jedno wiem na pewno - nie warto jechać do Bolkowa na jeden dzień. To było moje szóste już Castle Party (na które jeżdżę z przerwami od 2002 roku), jednak po raz pierwszy nie pojechałem na cały festiwal, a jedynie na jego sobotnią część. Po powrocie do domu naszła mnie refleksja, że takie okrojenie pobytu w Bolkowie nie jest dobre. Ucieka cały klimat imprezy. Bo przecież CP to nie tylko koncerty, ale masa znajomych ludzi i świetne imprezy do białego rana. To nie tylko zasadnicza sobotnio-niedzielna część festiwalu, ale piątkowa (a dla niektórych wręcz środowo-piątkowa) rozbiegówka. Jeśli wybiorę się za rok, to na co najmniej trzy dni (jak to czyniłem dotychczas). A jak było w ostatnią sobotę?


Trzecie miejsce dla The Cassandra Complex - weteranów elektro-gotyckiego grania. Pojechałem do Bolkowa przede wszystkim dla nich i dla sobotniego headlinera, o którym za chwilę. Na Cassandrze się nie zawiodłem. Mimo niesprzyjającej aury (bezlitosne słońce świecące prosto na scenę) Rodney Orpheus i spółka dali dobry, hipnotyzujący koncert. Publiczność długo domagała się bisów, ale organizatorzy pozostali nieugięci. Mam nadzieję, że Brytyjczycy wrócą z koncertami do Polski (co nie jest wykluczone, bo Rodney ma polską narzeczoną, czym nie omieszkał się pochwalić podczas koncertu).


Miejsce drugie dla niejakiego Alec Empire. Zupełnie nie spodziewałem się, że lider nieistniejącego już Atari Teenage Riot tak bardzo zwróci na siebie moją uwagę. Za ATR nigdy nie przepadałem, ale koncert Aleca bardzo mi się podobał. Masa dobrej, mocnej energii doprowadziła do niezłego młyna pod sceną. Urokowi chwili uległ sam Empire, zeskakując ze sceny i rzucając się w roztańczony tłum. Oczywiście nie będzie brakować malkontentów uważających, że facet w trampkach i obcisłych jeansach, nie ociekający krwią oraz digital hardcore z głośników to nie bolkowskie klimaty. Ale jak wiadomo - dobrej muzy nigdy dość. To był świetny pomysł, żeby Alec Empire zagrał w Bolkowie.


And One na miejscu pierwszym. Bezapelacyjnie. Myślę, że i oni są zadowoleni ze swojego pierwszego koncertu w Polsce. Zagrali porządny, niemal ebm-owy set, mieli świetny kontakt z publicznością, która nie szczędząc gardeł odśpiewała większość kawałków (a na pewno refrenów). Jedyny mankament (ale do przełknięcia) - koncert odrobinę za krótki i bez bisów. Mniemam, że po tak entuzjastycznym przyjęciu And One wróci do nas, i to nie raz. Ja na pewno nie odpuszczę ich kolejnego występu.

Zabrałem do Bolkowa aparat - tu drobna fotorelacja.